piątek, 10 grudnia 2010

Kołyska.

Wczoraj na ćwiczeniach zdałam sobie po raz pierwszy sprawę, co stałoby się, gdybym powiedziała na głos swoje myśli. Tak naiwnie jak tym, których spotykam w barach i po koncertach. Mowa była o sytuacjach, w których dzieci same próbują kołysać się do snu, co jest jednym z objawów lekkiej odmiany choroby sierocej. Gdybym w tym momencie chlapnęła, że sama robię to do dzisiaj, nie chcę sobie wyobrażać min tych wszystkich idealnych ludzi wokół. Nawet nie chodzi o mnie. Po prostu wszystko, co ludziom kojarzy się z takim zachowaniem, to patologie, sieroctwo i samotność. Wyobraziliby sobie mój dom, jak ten ze smutnych filmów. A przecież miałam rodzinę, dom, żyłam jak inni. Nic nie mogę poradzić na to, że w nocy, kiedy zawisnę w jakimś półśnie, a jednak coś tli się w środku, obejmuję samą siebie ramionami i zaczynam się kołysać. Trwa to tak długo, aż tracę świadomość. Nigdy nie czułam, że to coś dziwnego, że to mnie piętnuje, nie szukałam powodów. Może w tym, jak żyłam były braki. Bo nie ma ze mną ojca, bo siedziałam pod stołem kuchennym podczas rodzinnych kłótni, bo bawiłam się sama, bo sama uczyłam się czytać siedząc na drzewie zamiast szukać kontaktu z innymi. I byłam szczęśliwa. Żyłam moimi pomysłami, moją wyobraźnią, zmyślonymi przyjaciółmi, miłością do postaci z książek, szumem zboża za moim domem i szumem akacji nad domem, później. Może właśnie dlatego nie potrafię teraz być podobna do szczęśliwych ludzi? Bo moje szczęście nie było szczęściem? Może wyobraziłam sobie to wszystko, jak przyjaciół i rozmowne kwiaty pod murem. Może zastąpiłam wspomnienia fikcją. Jeśli mam żyć bez przeszłości, boję się jeszcze bardziej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz