niedziela, 26 grudnia 2010

statek na morzu mleka.

Kiedyś mogłam tylko pisać i czytać. Co roku zaczynałam od nowa książkę. Teraz oglądam filmy, jem i śpię. Jem w sumie tylko tyle, żeby nie wymiotować wodą pitą z kranu o 4 nad ranem. Wczoraj śniło mi się, że mam męża, który mnie utrzymuje, a ja siedzę w domu i go uwielbiam. Moje sny odpowiadają mojemu stanowi. Na dobrą sprawę to mogłaby być kobieta. Ktokolwiek, kto zapewniłby mi święty spokój. Zupełnie nie chce mi się żyć.

Opowiedziałam o tym, jak się czuję kilku osobom. Nie tym, które wspierały mnie dawniej, ale takim, które mogłyby być względnie obiektywne. Wszystkie te osoby poczytały moje tłumaczenie jako atak na samych siebie. Tłumaczyłam im, że pisanie mi "weź się w garść" albo "będzie lepiej, nie przejmuj się" niczego nie da. Nawet nie dlatego, że to proste i brutalne formuły. Raczej dlatego, że gdyby czuli się kiedyś tak, jak ja czuję się teraz, rozumieliby, że takie stwierdzenie to jak cios w twarz. Tak, mam miernik. Mam prawo wartościować, czyje cierpienie jest większe. Z prostej przyczyny: ja nie napisałabym nikomu, żeby wziął się w garść. Nie piszę tak od czasu, kiedy pierwszy raz coś takiego mnie uderzyło. Ogłuszyło jak cios młotkiem. Każdy, komu próbuję o tym opowiadać, mówi zawsze, żeby się nie przejmować. Coś takiego działa, kiedy człowiek zgubi rękawiczki albo podsłucha coś niemiłego o sobie. Nie wtedy, kiedy większość miejsc i przedmiotów mimowolnie ustawiasz hierarchicznie, zastanawiając się, co byłoby bardziej przydatne do zniknięcia. Nie wtedy, kiedy wszystko wokół zdaje się pływać w szarej, oślizgłej masie, która ledwo przepuszcza dźwięki, a każdy przekaz ze świata zewnętrznego zmienia w sterylny, emaliowany kawałek niczego.

Boję się. Kiedy ostatni raz czułam się w ten sposób, próbowałam popełnić samobójstwo. Teraz dużo się czyta o ludziach, którzy na każdym kroku straszą odebraniem sobie życia. Ja boję się, bo wtedy nikomu nic o tym nie wspomniałam. Gdyby nie to, że kolega wrócił po swoje rzeczy, nie pisałabym teraz tego jebanego bloga. Wtedy ze stanu zatopienia w kompletnej pustce wyrwała mnie miłość. Zakochałam się chyba z podobnych powodów, jak te wszystkie filmowe dziewczyny zakochane w swoich wybawicielach. Gigantyczna fala emocji przeciwnych do tego, co czuło się przed chwilą i twoje serce zaczyna się mylić. Kiedy wróciłam do domu, maskowałam się tak dobrze, że nikt niczego nie zauważył. Albo nie chciał. Ani tego, jak się zaczęło, ani końca. Końca pierwszej fali, której powrotu tak się bałam. Miłość? Znaleźć znowu taki powód, żeby żyć? Ktoś twierdzi, że mnie kocha. Dziś w nocy przeraziła mnie zupełna pewność, że ja po prostu nie potrafię jego miłości odwzajemnić. Nie powiem mu tego. Nie teraz, kiedy to ja jestem dla niego powodem do czekania, do zdrapywania czasu z tarczy zegarka, do odliczania czasu przed spotkaniem. Było, a chyba jest nadal uczucie, które od siebie odsunęłam, żeby inni mogli być szczęśliwi. Tylko ono było na tyle silne, że sama świadomość istnienia tej osoby dawała mi motywację do życia. Myślałam, że kiedy ta osoba będzie szczęśliwa z kimś innym; kimś, kogo niesamowicie cenię i lubię, nic się nie zmieni. Zmieniło się.

Nie wiem, co mam robić. Jestem w takim stanie, że przeraża mnie własny egoizm. Nawet ci, których lubię, albo których powinnam kochać - ich istnienie, nie jest dla mnie wystarczającym powodem, żeby przestać tak myśleć. Ja wcale tego nie chcę, ale co mam sobie urwać albo odkroić, żeby to przeszło? Moi rozmówcy reagowali tak jak wszyscy: uważali, że to JA to robię, JA wszystko niszczę, JA porównuję. To coś we mnie siedzi i to nie jestem ja!

Tłumaczyć to znowu tym, którym na mnie zależy? Tłumaczyłam im poprzednio i to niczego nie zmieniło. Niczego poza tym, że byli przy mnie na siłę radośni, wlekli mnie za szmaty do klubów, pubów i na imprezy, gdzie tylko siedziałam i piłam. Mam takie zdjęcie, podobne do jednej migawki z klipu Daniela Powtera: wszyscy wokół wybuchają śmiechem reagując na jakiś żart, a ja siedzę wśród nich i moja twarz nawet nie drgnie.

Przestanę w ogóle tłumaczyć. Łatwiej mi to napisać i mieć świadomość, że i tak nikt tego nie przeczyta, bo jest zdecydowanie za długie. Mam gdzieś, czy zobaczy to ktoś, kto długim łańcuszkiem linków dotrze tu z jakiegoś innego lanserskiego konta w Sieci. Totalnie nic nie czuję w stosunku do innych ludzi.
Duszę się, a Small Craft on a Milk Sea wcale mi nie pomaga. Co z tego, skoro i tak nie przestanę słuchać.
Rano znowu napiszę na wszystkich innych portalach jakiś wyuczony, powtarzany sobie podczas wstawania z łóżka tekst. Taki, żeby nikt nie pomyślał. Nic nie wiedział.

Czytałam dziś znowu Nieznośną Lekkość Bytu. Pamiętacie tę kobietę, która o swoim domu rodzinnym myślała jak o obozie koncentracyjnym? Istotą obozu jest masowość i odebranie intymności. Może dlatego tak źle się tu czuję, tu: na czterech metrach kwadratowych podłogi mieszczącej moje biurko i zamkniętej szafą. Niczego więcej nie mam. Biegam od pokoju do kuchni, usługując rodzinie i uciekam znowu za biurko, przed monitor. Nie mam nawet możliwości siadania tak, żeby nikt nie widział mojej twarzy. Póki stąd nie ucieknę, będzie sporo czasu na myślenie, które (jak widać wyżej) niczego dobrego we mnie nie czyni.

4 komentarze:

  1. a wiesz, że przeczytałam? jakoś zaraz po opublikowaniu, ale nie chciałam pisać czegoś jeszcze bardziej dołującego.

    Wertera nadal podziwiam za jego odwagę, której nigdy nie miałam. czego niektórzy nie rozumieją.

    opowiadając o moich ostatnich uczuciach, przyjaciółka powiedziała mi, że powinnam iść do psychologa. więc wolę już nikomu nic nie mówić.

    napisałam kiedyś o ciągłym zaciskaniu szczęki, by nie krzyczeć. powoli z tym nie wyrabiam.

    dobra, the end. pójdę pewnie znowu płakać w poduszkę.

    OdpowiedzUsuń
  2. Życie jest po prostu cholerne... Życzę Ci, żebyś z tego wyszła, byłam w podobnych stanach, a słowa "będzie lepiej" to czysta ignorancja czasem, bo to gówno pomaga.. Zostaje psycholog.. ale to też zależy od człowieka

    OdpowiedzUsuń
  3. wczoraj masowałam twarz, bo bolała. a dzisiaj też usłyszałam o "specjalistach"... pewnie o takich jak ten, który mało nie wykończył mojej znajomej lekami. wolę zdychać z własnej winy.

    OdpowiedzUsuń
  4. Nie bierz się w garść. Płacz aż Ci tchu zabraknie i zacznij żyć perwersyjną radością z tego, że niektórzy mają gorzej. Bo na pewno ktoś ma.

    OdpowiedzUsuń