środa, 27 lutego 2013

Dzisiejsza nerwowa atmosfera może nie nastroiła mnie najlepiej, ale sprawiła, że przyszło mi do głowy coś ważnego.

Część ludzi, których na co dzień spotykam mają czasami tendencję do walki za wszelką cenę o to, by nikt inny nie miał nie tyle lepiej od nich, co równie dobrze. W sumie nie próbuję nawet tego zrozumieć, ale coś z w rodzaju wyobraźni artystycznej, którą większość z nas w mniejszym czy większym stopniu posiada, nakazuje się zastanowić. Tym razem tej potrzeby nie posłucham.

Dlatego, że nie chcę oceniać trudności czy łatwości, z jaką tym ludziom przychodzi codzienna egzystencja, bo oni też znają mnie tylko jako tą, która czasami prosi o to, żeby dać jej fory. Bo choruje, bo jej rodzina jest chora od urodzenia, bo mieszka w innym mieście. Ja też nie wiem o nich wielu rzeczy, których może nie sygnalizują z różnych powodów, chociaż to znaczy chyba, że nie uznają tego za niezbędne im; tym samym rozumiem, że te sprawy są mniejszego pokroju niż moje ograniczenia. Mimo to, to właśnie oni reagują czystą agresją na próby tworzenia udogodnień dla tych, którzy nie mieli tyle szczęścia co oni.

Zazwyczaj stwierdzam, że mam niełatwe życie, ale nie na tyle, żeby innym nie pomagać. I więcej: dzisiaj, po batalii o to, kto ma gorzej i po wielu takich dyskusjach w przeszłości widzę swoje życie całkiem nieźle. Dojeżdżam na uczelnię i we wszystkie inne potrzebne miejsca autobusem z innego miasta. Kierowca tego autobusu zna prawie wszystkich pasażerów z widzenia i krzyczy, że trzeba wysiadać, kiedy ktoś przyśnie po całym dniu poza domem. Kierowcy zazwyczaj pamiętają, gdzie kto powinien wysiąść. W barze na uczelni czasami dostaję trochę więcej obiadu, albo darmową sałatkę, bo pracownicy wiedzą, że może nie głoduję, ale takie małe rzeczy pomagają, kiedy przychodzi kryzys. Na dworcu często dostaję herbatę, kiedy przemarznę, za darmo. Bo znamy się i wiemy, że po sześciu godzinach poza domem, kiedy nawet na chwilę nie ma gdzie się schować mamy trochę dość i chce nam się ryczeć, a herbata i chwila rozmowy mogą trochę pomóc. Znam kasjerki ze sklepów, z których przywożę zakupy dla matki i jej matki, które same po zakupy chodzą z trudem. Te kasjerki śmieją się ze mnie, kiedy mówię, że skurwiele, którzy lżą je w miejscu pracy, bo nie mogą zapłacić kartą za fajki są potrzebni dlatego, że przynajmniej całą moją frustrację mogę przelać na nich, równając z ziemią pospolite chamstwo.

Po całym tym dniu, kiedy już jadę do domu: po rozmowie z panem z bufetu, z panią w sklepie, z panią z baru dworcowego i uśmiechem do kierowcy busa lubię siedzieć na fotelu, gdzie jest najciemniej i myśleć o przyjaciołach. O tym, kiedy ich zobaczę i co mogę dla nich zrobić. Czy czują się dobrze, czy bardzo się przejmują. I współczuję tym, którzy uparli się, że zamiast przeznaczyć chwilę na dobrą myśl będą kombinować, jak innym dopiec, żeby mieli jeszcze gorzej. Bo to wszystko, ta atmosfera, te dobre rzeczy wyłowione z morza obojętności i złej woli sprawiają, że ja po całym dniu jednak się uśmiecham. A oni?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz